BAZGROŁ - kilka pytań, kilka odpowiedzi

Wszystkim, którzy chcą wziąć udział w tegorocznej edycji konkursu Bazgroł przedstawiamy kilka infografik zawierających najważniejsze pytanie i odpowiedzi dotyczące naszego projektu, które (mamy nadzieję) nieco rozjaśnią jego zasady.

Pani z Żołędziowego Dworu

 Jakieś trzy lata temu, podczas oglądania łupin kasztana, wpadł mi do głowy pomysł historii o ludkach zamieszkałych w i pod dębem i władającej nimi tajemniczej pani. Zrobiłem kilka grafik wstępnych, napisałem pierwsze trzy rozdziały i... na tym się skończyło. Nie żebym nie miał konceptu na opowieść, po prostu były inne sprawy, które skutecznie mnie od tej historii odciągnęły. Dziś postanowiłem powrócić do „Pani z żołędziowego Dworu” i, jeśli nic złego po drodze się nie wydarzy, w tym roku historię skończyć. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.
Regularną publikację kolejnych rozdziałów zaczynam 1 maja!

Życzę przyjemnej lektury...


WSTĘP CZYLI PRELUDIUM

Blady Stach spadł na Żołędziowy Dwór. Konkretnie zaś na kupę liści zgarniętą pod północną wieżyczką strażniczką, na której  pełnił dziś wartę. Stach był bowiem etatowym obserwatorem trzeciej ćwiartki osady i terenów przyległych - w odległości 111 kocich susów, licząc od pnia drzewa w kierunku strumyka. Dyżury wyznaczono mu w dni parzyste od rana do wieczora w pierwszy i trzeci oraz od wieczora do rana w drugi i czwarty tydzień miesiąca. Resztę czasu miał wolne. Wpatrywanie się w trzepoczące lekko liście, poruszane ciepłym południowym wiatrem, tak znużyło Stacha, że ten, wsparty plecami o pień potężnego, rodzinnego dębu, zasnął. Mało tego, ogrzewany promieniami słonecznymi przebijającymi przez rozkołysaną burzę liści, zaczął z czasem lekko pochrapywać. Nagle ze snu wyrwał go jakiś trzask dochodzący gdzieś znad jego głowy. Stach otworzył oczy i ziewnął. Rozejrzał się wokoło. Pod jego bocianim gniazdem pulsowało normalne życie dworu. Z kuchennego komina stołówki wypływała strużka jasnego dymu, w kuźni metalicznie stukał młot, ktoś biegł z jednej chaty do drugiej, ktoś inny, podobnie jak on, wylegiwał się na trawie przydomowego ogródka. Ot, dzień jak co dzień. Stach poprawił gogle obserwacyjne i poluźnił nieco lewą sprzączkę, która boleśnie wbijała mu się w ucho. Przetarł soczewki, gdy... Spojrzał jeszcze raz w stronę dziwnego, czarnego obłoku unoszącego się nad horyzontem. W takich przypadkach korzystał zazwyczaj z lunetoskopu, którego soczewki porozrzucane w różnych częściach drzewa, pozwalały przybliżyć obraz znajdujący się nawet daleko za linią horyzontu. Początkowo czarna chmura wydawała się zapowiedzią burzy, było w niej jednak coś nienaturalnego i niepokojącego. Stach przycisnął twarz do wizjera i zmrużył oczy. U podstawy obłoku zauważył dziwny ruch. Pokręcił korbą ostrości. W szkle lunetoskopu zamajaczyły sylwetki dziwnych maszyn i szeregi odzianych w czarne płaszcze postaci. Obserwator zamarł. Taką siłę widział ostatnio, gdy traktem północnym oddziały z leszczynowego dworu zmierzały na podbój północy. Nigdy stamtąd nie wróciły. Ani jeden woj. Dobrze pamiętał szeregi konnych i pieszych żołnierzy pozdrawiających mieszkańców ich dworu. Długo potem widział przez szkła obserwacyjne tuman kurzu unoszący się nad tą maszerującą karnie tłuszczą. Aż chmura zniknęła całkowicie, jakby nigdy nikt tędy nie przechodził. I właśnie dziś, w tym samym miejscu, w którym zniknęła kiedyś bez śladu leszczynowa armia, pojawił się czarny obłok.
Stach przetarł czoło. Nagle zrobiło mu się słabo, a świat przed oczami zawirował. Chciał złapać się poręczy barierki, ale dłoń przejechała bez oporu po gładkiej powierzchni drewna. Zamachał bezradnie rękami. Próbował chwycić którąś z pobliskich gałęzi lecz drobne dłonie nie dosięgły żadnej z nich. Stach stracił równowagę, przewinął się przez poręcz i z cichym plaśnięciem wpadł w zgromadzone pod wieżyczką obserwacyjną liście. Szok wywołany upadkiem sprawił, że chwilę trwało nim przypomniał sobie gdzie się obecnie znajduje. Kiedy odzyskał pełną świadomość czasu i miejsca, wyskoczył z liści na równe nogi i krzyknął ile sił starczyło w płucach i gardle. Był blady jak ściana.
- Zbrojni! Zbrojni idą! Czarna chmura od północy! Horda nadciąga!
Życie w Żołędziowym Dworze nagle zamarło. Nawet dym z kuchennego komina jakby zastygł w bezruchu....

ROZDZIAŁ I
Plaga

- I tak właśnie wygląda większość tegorocznych zbiorów! - Edwar Ogrodnik wyjął jabłko z koszyka, przekroił je na pół i położył na blacie dębowej ławy. Owoc wyglądał całkiem normalnie, dopóki obie połówki przylegały do siebie, kiedy jednak rozkleiły się, oczom zebranych w sali radzieckiej ukazało się czarne, maziste wnętrze.
- I wszystkie są takie? - spytała Edwina, prowadząca cotygodniowe zebranie rady osady.
Prawie. Głównie te z sadów za strumieniem. Te bliżej osady są zdrowe. Tylko jedno drzewo zajęła choroba, ale już kazałem je wyciąć i spalić.
- Dobrze... To dobrze... - Edwina wzięła do ręki jedną z połówek jabłka. Ze środka wydobył się ziemisty zapach pleśni. - Jakie szacujesz straty?  
- Stracimy przynajmniej połowę zbiorów! - Edwar wskazał na płody leżące w koszu – Niestety problem dotyczy nie tylko owoców, warzywa też dopadła zaraza.
- A zapasy? - Pani Żołędziowego Dworu popatrzyła na Floopa, odpowiedzialnego za spichlerze.
- Na razie nie mamy się czego obawiać, magazyny prawie pełne. Zbóż, orzechów, owoców suszonych prawie pięćdziesiąt korców. Wody sto galonów w beczkach i drugie tyle w dolnym stawie. - Floop wyjął grubą księgę z przewieszonej przez ramię płóciennej torby, położył ją na blacie stołu i otworzył w miejscu zaznaczonym czerwoną tasiemką. Wskazał palcem długi słupek starannie wykaligrafowanych cyfr.
- A co ze zwierzętami? - tym razem Edwina zwróciła się do Krysty, nadwornego hodowcy i weterynarza.
- Na czas usuwania zarażonych drzew wstrzymaliśmy wyloty pszczelnic. Trochę się początkowo buntowały, ale podsypaliśmy im suszonych fig oraz winogron i przestały burczeć. Spaliliśmy też stogi z pól za ogrodami. Niektóre zaczęły niestety podchodzić czarną pleśnią. Siana powinno starczyć na kilka miesięcy, ale na wszelki wypadek wysłaliśmy kilku naszych na południowe pola. Jutro powinni wrócić z nakoszonym trzy tygodnie temu sianem. Przy tej pogodzie powinno starczyć czasu, by trawy na łąkach odpowiednio przeschły i nie skwasiły się w sąsiekach.
- A reszta zwierzyny?
- W tym tygodniu padły dwa szczury. Ale bez związku z zarazą. Jeden ze starości, drugi wdał się w bójkę ze Złotym...
- Basiorem?
- Właśnie. Strasznie go pocharatał. Nie miał szans, by się z tego wylizać.
- A Żołędni? - Tym razem Edwina spojrzała na dowódcę straży. Pogwizd chrząknął, odsunął zydelek od stołu i wstał powoli, wspierając się na blacie wielkimi niczym bochny chleba dłońmi.
- Niestety Wieczna Matko w tym tygodniu znaleźliśmy kolejną dwójkę zdrewniałych kamratów.
- Znaczy to będzie już dziewiątka... - Floop opuścił głowę i przygryzł dolną wargę. W grupie dziewięciu zdrewniałych Żołędnych znalazł się też jego przyjaciel Popryż, dowódca Koszących. Wszyscy w osadzie wiedzieli, że tę parę łączyła wyjątkowo bliska więź.
- Ciała zanieśliśmy do korzeni. Niech ich soki połączą się z ojcem! - Floop uniósł prawą dłoń do ust, złożył pocałunek na pierścieniu z herbem osady, a następnie przyłożył go do czoła. Wszyscy zgromadzeni przy stole powtórzyli jego gest i słowa religijnego credo. Milczeli przez chwilę, by uczcić pamięć po zmarłych kamratach.
Chwilę zadumy przerwała Edwina.
- Ilu Żołędnych zostało i czy zdrewnienie kolejnych braci nie wpłynie na resztę społeczności? - wstała od stołu i podeszła do niewielkiego okna wydłubanego, podobnie jak cała sala radziecka, w pniu rodzinnego dębu. 
Edwina, Pani Żołędziowego Dworu, Wieczna Matka, Nieśpiąca, nie była jednym z Żołędnych. Była większa zarówno wzdłuż jak i wszerz. Nie miała rumianej, pucołowatej twarzy, lekko zaokrąglonego brzucha, strzyżonej na krótko bródki i burzliwej fryzury na głowie. Tak po prawdzie, to trudno było opisać jej wygląd, oczywiście oprócz tego, że była bardzo wysoka i miała twarz nieruchomą niczym maska z lakierowanego drewna. Owszem, czasem się uśmiechnęła lub wykrzywiła w grymasie złości, ale te reakcje były tak rzadkie, że stawały się wydarzeniem, o którym potem długo wspominano w osadzie. „A pamiętacie jak się Pani uśmiechnęła w zeszłym miesiącu? Mało mi serce nie stanęło!”, „A jak w zeszłym roku wkurzyła się na Pogwizda? Mało nie zszedłem na zawał!”. O reszcie jej ciała trudno było cokolwiek powiedzieć, bo zakrywały je stroje wykonane z grubych, malowanych ręcznie tkanin. Na głowie zawsze nosiła czepiec z woalką nasuniętą na oczy lub kapelusz z szerokim rondem. Nawet dłonie Edwina ukrywała przez wzrokiem podwładnych, nasuwając na nie aksamitne rękawiczki w kolorze czarnym lub bordo. Czemu? Nikt nie wiedział, nikt też nie miał śmiałości zapytać. Zresztą jej wygląd tak Żołędnym spowszedniał, że nie uważali go za nic dziwnego. I że może stać się tematem komentarzy, domysłów czy plotek. 
- Jest nas już tylko 99. Na razie jakoś dajemy radę, ale jeśli pojawią się kolejne zdrewnienia trzeba będzie przydzielać kamratom dodatkowe obowiązki.
- Mało. O wiele za mało... - westchnęła Edwina i odwróciła się do członków Rady – Trzeba by wzmocnić patrole i uszczelnić sposoby kontroli. Od dziś czaty tylko dwuosobowe! I jeszcze jedno... - nie dokończyła, bowiem z zewnątrz dobiegł dziwny rumor i wrzask jakby kogoś obdzierano ze skóry:
- Zbrojni! Zbrojni idą! Czarna chmura od północy! Horda nadciąga!

CDN







Komentarze